W życiu większości małych dzieci przychodzi taki moment, że opiekę nad nimi przejmuje babcia, niania albo ciocia w żłobku. Nie mi oceniać, która z tych opcji jest najlepsza. W naszym przypadku wyjściem najrozsądniejszym okazał się żłobek. Nie ten najbliższy, za to zarekomendowany przez sąsiadkę i sprawdzony przez jej dwójkę dzieci. A jak wiadomo – w tym temacie polecenie jest najlepszą reklamą. I tym, czego każdy rodzic potrzebuje robiąc rozeznanie na lokalnej mapie żłobków. Bo co dziecku po pięknych, kolorowych ścianach i super zabawkach, jak panie, tudzież ciocie pracują tam za karę, a jedzenie jest bee.
Pola do żłobka nie chodziła, więc temat był nam zupełnie obcy. O co mogłam, to wypytałam sąsiadkę (jak z jedzeniem? a czy panie fajne? czy czysto?). Część info sprawdziłam na stronie (m.in. cennik). Potem zadzwoniłam i umówiłam się na rekonesans i rozmowę. Przy okazji sprawdziłam też dojazd i opcje parkingu pod żłobkiem.
Byłam tam przed zamknięciem. Wtedy opiekunki mają więcej czasu, aby oprowadzić po placówce, bo dzieci jest już mało. O co chciałam to wypytałam, co chciałam to zobaczyłam. I decyzję podjęłam – szukać innego nie będę. Bo skoro sąsiadka zarekomendowała, ja uwag nie miałam, a żłobek leży na mojej trasie praca-dom- to po co szukać innego?
Zastanawiałam się tylko jak mogę przygotować naszego 14-miesięcznego szkraba do rozłąki? Kilka godzin bez mamy. Jedzenie inne niż w domu. Dużo dzieci. Hałas.
Jak przygotować maluszka na pójście do żłobka?
Przez przypadek odkryłam, że całkiem blisko otworzyła się bawialnia dla dzieci. Czyli inne 4 ściany niż te domowe, inne zabawki. I potencjalnie duża szansa, że spotkamy tam też maluszki w podobnym wieku. Jednym słowem – taka namiastka żłobka, z tym że z mamą obok 🙂 Bawialnię odwiedziliśmy kilkakrotnie. Niestety nie zawsze były tam inne dzieci.
Za pierwszym razem siadłam razem z Tobisiem na dywanie i podawałam mu różne zabawki, podsunęłam stolik edukacyjny.. Chciałam, żeby w tym nowym miejscu poczuł się bezpiecznie. Potem za każdym kolejnym razem starałam się oddalać od Tobka coraz bardziej. Tak, aby „nauczył się” bawić sam, mając jednocześnie świadomość, że ja gdzieś tam jestem. Ale żeby nie był uczepiony mojej nogi.
Na początku rozglądał się i patrzył, czy faktycznie jestem blisko. A potem już coraz rzadziej się na mnie oglądał. Bardziej ja starałam się patrzeć co robi, bo był na etapie samodzielnego chwiejnego stania i raczkowania. I bałam się, żeby nie upadł gdzieś i nie uderzył głowę w stolik, jeździk, czy ścianę.
I nie wiem, czy taka forma „adaptacji”, czy po prostu „ten typ tak ma”, ale z rozstaniem naszym i przygodą ze żłobkiem nie było wcale tak źle. Na początku oczywiście popłakiwał przy „oddawaniu”. Nie chciał jeść, ale po 2 tygodniach przyszedł taki dzień, kiedy przy odbieraniu go usłyszałam „Dziś zjadł WSZYSTKO!” 🙂
W pierwszych trzech dniach zostawał na godzinę sam, potem 3 godziny, a w drugim tygodniu adaptacji został już na drzemkę i obiad. Finalnie zostaje tam na 6 godzin, je śniadanie, cały obiad i podwieczorek. Odbieram go o 15. Wita mnie z uśmiechem, wesoły, czasem ubrudzony zupką. Ale widząc go tak wesołego, wiem że mu tam dobrze i że krzywda mu się nie dzieje. A kontakt z rówieśnikami, czy w ogóle kontakt z innymi dziećmi zawsze każdemu maluszkowi wychodzi na plus! Jednym słowem adaptacja w żłobku nie taka straszna jak ją malują..
Trochę żałowałam, że za późno wpadłam na pomysł, aby go zapisać w wakacje na zajęcia dla maluszków. Bo tam to miałby prawdziwą namiastkę żłobka. Byłaby i pani prowadząca, i grupa dzieci w podobnym do niego wieku.. Ale jak się okazało, obyło się i bez tego!
I wszyscy zadowoleni..
W końcu mogę spokojnie zrobić zakupy, bez jęczącego dziecka w wózku, bez pośpiechu. Mogę iść do pracy, wypić ciepłą kawę, zjeść w spokoju obiad, czy zrobić siku. Tobiś wraca do domu wesoły, wybawiony, z pełnym brzuszkiem. I oby tak zostało 🙂
A jak tam u Was adaptacje żłobkowo- przedszkolne?